Kryzysy praktyki wiary | Historie muzułmanek #61

Po jedenastu latach życia w islamie - stało się. Dopadło i mnie. Czy to kryzys tożsamości, o którym czytałam u innych konwertytek, takich z o wiele dłuższym stażem? Czy to lekcja uświadomienia mnie przez co nieustannie przechodzi wiele bliskich mi osób? Czy to osłabienie poziomu wiary? Czy tak już będzie zawsze? Głowa pękała mi od pytań, na które nie znałam odpowiedzi, ale też trochę bałam się je poznać.

Nic się nie zmieniło. Przynajmniej z mojej strony i zdecydowanie nie nagle. Szczerze mówiąc, to w sumie byłam w lepszej rutynie niż kiedykolwiek przedtem. To był szczególny dla mnie czas pod względem duchowym, dłuższa chwila dużego poświęcenia i włożenia nafs w kieszeń. Od trzech miesięcy z drobną przerwą regularnie wypełniałam czas między innymi dodatkowymi aktami czci. Jeśli spojrzę na to z boku - robiłam więcej niż kiedykolwiek dotąd. I to właśnie wtedy, kiedy spodziewałam się, że powinnam być jeszcze stabilniejsza w poziomie wiary niż zwykle, zaczęło się dziać coś dziwnego, a ja nie do końca wiedziałam jak sobie z tym poradzić.

Z jednej strony czułam, że coś jest nie tak z moim imaan, że rzeczy, które dotąd nie podlegały dyskusji, nagle stają się niepewne. Zaczęłam powątpiewać, że mają w moim wykonaniu sens. Z drugiej strony nadal bez żadnej trudności stawałam do dodatkowych modlitw i sięgałam po Koran. Z reguły ludzie, których znam, w sytuacji problemów z imaan nie potrafią zmusić się do takich rzeczy jak modlitwy. Czy to zatem początek mojego upadku? A może po prostu wszystko jest tak rutynowe, że to jedyny powód, dla którego nie stanowi problemu? Jedyne co było pewne, to że faktycznie Szatanowi łatwiej dopaść osobę w odosobnieniu. To, że regularnie uczęszczałam na zajęcia, nie pomagało. Miałam chwilowo za dużo czasu by siedzieć sama, myśleć i móc się siebie czepiać i prawdopodobnie stanowiło to sporą część problemu.

Na początku tego czasu, który poświęciliśmy charytatywnie jako małżeństwo, było bardzo łatwo. Przez pierwsze dwa tygodnie zapisałam się na i podjęłam kilku kursów, zaliczyłam minidyplomy, taka byłam podekscytowana, że teraz to ja mogę wszystko. Potem zachorowałam tak, że wybiło mnie to kompletnie z jakiegokolwiek sensownego rytmu poza ledwo co obowiązkowymi modlitwami. Wróciłam po przerwie do siebie, do swoich praktyk, do lepszej rutyny, choć wciąż z potknięciami. Po upływie dwóch miesięcy dodałam do repertuaru jeszcze jeden dodatkowy akt czci, co sprawiło mi ogromną radość, jako że nadal trwał błogosławiony miesiąc Dzul Hidżdżah. I właśnie wtedy zaczęłam nieustannie czuć, że źle mi z samą sobą. Że wszystko robię źle, nie tak jak trzeba. Że nigdy nie będę taka, jak chcę być, jaka powinnam być. Że po co mi w ogóle ten nikab, skoro na niego nie zasługuję, nie zachowuję się tak, jak p o w i n n a m jako nikabi? Że nigdy nie będę tak religijna, jak sugeruje to moje ubranie, więc kogo próbuję oszukać? To właśnie w tym momencie zrozumiałam, że dzieje się coś naprawdę dziwnego. Ja kocham swój nikab, bo nikt mnie nie drażni gapiąc się na mnie. Nigdy nie założyłam go by czuć się jakaś wybitnie religijna albo wyjątkowa pod względem praktyki, zrobiłam to dla upragnionego świętego spokoju, za co byłam sobie wielokrotnie w ciągu tych czterech lat odkąd go noszę bardzo wdzięczna. Ubiór nigdy nie był dla mnie jednoznaczny z wielką pobożnością, o wiele bardziej są nią dla mnie takie kwestie jak doskonałe maniery albo nie opuszczenie modlitwy tahadżdżud przez na przykład dziesięć lat. A jednak nagle czułam, że nie zasługuję.
Zaczęłam powątpiewać w sens wszystkiego, co zwykle było dla mnie naturalne. Czułam się obco, że nie pasuję, nie przynależę, że nigdy nie będę. Ku ironii w czasie, kiedy poraz pierwszy odkąd zmieniłam religię miałam doskonałe życie towarzyskie i najserdeczniejsze znajome. Nic z tego, co się ze mną działo, nie miało sensu. Szukałam pomocy u innych. Początkowo nikt nie potrafił zrozumieć.

Mijały dni, a ja starałam się o tym nie myśleć. Udało mi się wreszcie porozmawiać z jedną z nauczycielek, zacytowała ona naszego lokalnego imama-geniusza, który jest zakręcony jak słoik po ogórkach, ale miewa momenty olśnienia, w których rzuca perłami na miarę tomów poezji. "Czy wolisz być arogancki w swoich dobrych uczynkach czy skruszony w swoich grzechach?" miało brzmieć jego przemówienie do osoby o podobnej skardze, że czuje, iż nie jest w stanie podołać wielu wymaganiom, a jej grzechy sprawiają, że wszystko co robi dobrze zdaje się nie mieć żadnej wartości. "Bycie krytycznym wobec siebie pod względem aktów czci to również dar od Boga, ludzie którzy są samozachwyceni nigdy nie są Mu bliscy" - kontynuował, a w tym swoim słynnym już geniuszu tam, gdzie ja widziałam tylko podszepty Szatana by zrujnować mi dzień, on dostrzegł i błogosławieństwo. "Ponadto, młoda osoba musi popełniać błędy i grzeszyć, by móc się na nich uczyć, żałować i przez to zbliżyć do Boga. Gdyby wszyscy byli idealni, bo noszą hidżab albo mają brodę, nie byłoby to możliwe." 
Dodam też, że osoba nowa w islamie jest w nim młoda o wiele dłużej. Nie powinniśmy tego pomijać.

Zabawnym jest, jak przecież zdajemy sobie sprawę, że kawałek materiału nigdy nie oznaczał odporności na dokonywanie grzechu, a jednak wymagamy ideału od samych siebie. Podwójne standardy nie są dobre w żadną stronę. Czasami bywa w moim życiu też tak, że przechodzę przez coś, by zrozumieć jak to jest, kiedy zmagają się ludzie wokół mnie. Zdarzyło mi się to kilkakrotnie, a przecież nie tak dawno moja dobra znajoma mówiła mi, że stoczyła taką właśnie walkę z hidżabem. A jednak zapominamy, jako ludzie zapominamy wszystko. Nieustannie trzeba nam przypominać to samo. 

Oczywiście lub mniej, nikabu nie zdejmę, bo nie oznacza on dla mnie religijności, bo go lubię, bo nie znoszę gapiących się ludzi, bo za dużo dzięki niemu zyskałam w czasie naszej wspólnej przygody, a także bo nie wierzę w stawianie kroku wstecz. Pielęgnuję pragnienie żeby moja droga w islamie była drogą naprzód, dlatego podejmuję decyzje ostrożnie i staram się w nich wytrwać, jeśli Bóg na to pozwoli, niezależnie od tego jak bardzo są mi chwilowo nie w nos lub w jakim stopniu obecnie nie lubię za coś samej siebie. Tym samym również chciałam przypomnieć sobie i Wam, że żaden kawałek materiału czy wygląd zewnętrzny nie jest wyznacznikiem tego, na co zasługujemy swoimi uczynkami. Uczynkami się zasłuży na Boże wybaczenie lub i nie (miejmy nadzieję, że tak), zaś wygląd to tylko jeden z bardzo wielu elementów dużego dżihadu - walki z samym sobą, z swoim nafs (ego), a także powiedzenie Szatanowi, by sobie swoimi filozofiami wypchał kieszenie, bo nasz lokalny geniusz-imam ma lepsze. I to w rękawie.

Sadeemka